czwartek, 7 sierpnia 2025

Recenzja - „Cały ten błękit” Mélissa Da Costa

    Są książki, które się czyta, i są takie, które się przeżywa. „Cały ten błękit” to zdecydowanie ta druga kategoria – powieść, która zostaje z czytelnikiem długo po przewróceniu ostatniej strony.

    Głównym bohaterem jest Emile – mężczyzna, który właśnie dowiedział się, że choruje na Alzheimera. Zamiast jednak pogrążyć się w smutku czy leczeniu, Emile postanawia… wyruszyć w podróż. Zamieszcza ogłoszenie z poszukiwaniem towarzysza drogi. W odpowiedzi pojawia się Joanne – tajemnicza, milcząca dziewczyna, niosąca ze sobą niewidoczną ranę.

    Tak rozpoczyna się ich wspólna podróż przez Pireneje, brzegi jezior i małe francuskie miejscowości. Kamper staje się ich domem, a napotkani po drodze ludzie i tereny – lustrem dla ich własnych historii, strachów i nadziei. To nie tylko fizyczna wędrówka, ale przede wszystkim emocjonalna droga ku zrozumieniu siebie i akceptacji nieuchronnego. To historia, która wzrusza, ale nigdy nie popada w melodramat. To piękna celebracja życia, miłości i przemijania – cicha, pełna wrażliwości, a przy tym niezwykle ludzka.

    Emile i Joanne to para niezwykłych bohaterów. Ich relacja rozwija się powoli, z delikatnością, której próżno szukać w wielu współczesnych powieściach. Joanne szybko staje się postacią bliską sercu. Jej wewnętrzna przemiana wzbudza sympatię i podziw.

    Styl Mélissy da Costa zachwyca. Jest poetycki, ale przystępny. Autorka potrafi ubrać najprostsze emocje w piękne słowa bez przesady i patosu. Książka porusza ważne tematy: chorobę, stratę, samotność, ale robi to z niesamowitą subtelnością. Nie epatuje bólem, nie szuka tanich wzruszeń, a mimo to (a może właśnie dlatego?) dotyka bardzo głęboko.

    To powieść o porządkowaniu chaosu codzienności w obliczu tego, czego nie da się uporządkować. O tym, że czasem wystarczy jeden krok.. by zacząć żyć naprawdę.

    Ostatnie 100 stron pochłonąłem ze łzami w oczach. Zakończenie poruszyło mnie do głębi – mocne, a jednocześnie absolutnie prawdziwe. Nie spodziewałem się wyborów, jakich dokonają bohaterowie, nie sądziłem, że aż tak to mnie poruszy. Historia była tak realna, że miałem wrażenie, jakbym podróżował razem z nimi. Śmiał się, wzruszał, myślał i czuł – i za to jestem tej książce ogromnie wdzięczny. 

    „Cały ten błękit” to według mnie klasyk współczesnej literatury w najlepszym wydaniu. To książka, która otula jak ciepły koc w chłodny wieczór. Powieść obowiązkowa dla każdego, kto szuka w literaturze nie tylko rozrywki, ale i refleksji. Dla tych, którzy chcą się zatrzymać, spojrzeć w głąb siebie i poczuć… coś prawdziwego. Absolutnie kocham. Dziękuję @znak_literanova za egzemplarz recenzencki!




sobota, 2 sierpnia 2025

SEASON: A letter to the future - recenzja gry

Season: A Letter to the Future is a breathtaking, cozy exploration game that blends narrative, photography, sound recording, and journaling into one meditative experience. Set in a mysterious world shaped by distinct eras known as "seasons," humanity collectively loses all memory when one season ends and another begins. You play as a young woman who sets out on a journey to document the final days of the current season — capturing its essence through photos, recordings, sketches, and conversations.

Your goal is to preserve the knowledge, culture, and emotions of this fleeting time so that the next generation — living in a future season — may understand what once was. It’s an emotional and introspective journey, one that encourages you to slow down and truly observe the world and its people.

The story is deeply touching, the art direction is stunning, and the music is perfectly paired with the tone of the game. It’s a fairly short game, averaging around 7-10 hours, but it rewards curiosity. While some players reportedly finish it in 3–4 hours, I can’t imagine rushing through such a rich world — there’s just so much to explore, read, and feel.


A major highlight of the game is how you can build your own journal. You choose what to include — your photos, voice recordings, quotes from people you meet, and your thoughts. This level of creative freedom makes the journey feel deeply personal and reflective, turning your playthrough into a unique time capsule of the season you experienced...

If you enjoyed narrative-driven experiences like Lost Records or Clair Obscur, this will likely be one of your favorites of the year too.




Recenzja - „W kręgu kłamców” Kate Francis

Siedmioro nastolatków trafia do opuszczonego motelu na odludziu – bez zasięgu, bez Wi-Fi, bez drogi ucieczki. Wkrótce okazuje się, że nie są tam przypadkiem. Ktoś ich obserwuje. Ktoś zna ich tajemnice. Rok wcześniej troje uczniów z ich szkoły zginęło w pożarze, który do dziś owiany jest tajemnicą. Teraz anonimowy mściciel daje im jasno do zrozumienia: zna prawdę o tym, co wtedy naprawdę się wydarzyło – i nie wypuści ich stamtąd, dopóki każdy sekret nie ujrzy światła dziennego.

To historia z dobrze znanym motywem: „wiemy, co zrobiłeś – czas ponieść konsekwencje”. Osobiście bardzo lubię ten trop, a tutaj został poprowadzony z wyczuciem i napięciem. Już od pierwszej strony książka wciąga! Grupa musi stać w wyznaczonym kręgu wokół motelu, a co godzinę (szantażowani groźbą ujawnienia prawdy sprzed roku), zmuszeni są do wypchnięcia poza linię kolejnego z uczestników – na pewną śmierć. Ktoś dokładnie wie, co zdarzyło się rok temu i jak byli w to zamieszani.

Historia opowiedziana jest z kilku perspektyw, z czego główne należą do Any – introwertycznej siostry bliźniaczki jednej z ofiar pożaru – oraz Ellisa, kapitana szkolnej drużyny sportowej i samozwańczego lidera grupy. Bohaterowie są mocno oparci na znanych schematach – mamy influencerkę, streamera, outsiderkę, sportowca. Liczyłem na to, że wyjdą poza te ramy, ale większość z nich nie została lepiej zarysowana i pozostała jednowymiarowa. Czasami trudno było ich od siebie odróżnić. 

Mimo to, w kluczowych momentach ich wybory potrafiły zaskoczyć, a niektóre sceny naprawdę działały emocjonalnie. Muszę też przyznać, że śmierć jednej z moich ulubionych postaci mocno mnie poruszyła, choć była.. narracyjnie uzasadniona.

Jako fan horrorów doceniam subtelne nawiązania do klasyków – zwłaszcza odniesienie do Normana z „Bates Motel”, co od razu przykuło moją uwagę. Takie smaczki potrafią ucieszyć fana bez zbędnego epatowania. To szybka i intensywna lektura (przeczytałem ją za jednym posiedzeniem!), z dobrze rozłożonym napięciem i solidnym finałem. Może nie zostanie w głowie na długo, ale dostarcza to, czego oczekuje się od młodzieżowego thrillera.



Recenzja - „Familia Grande” Camille Kouchner

 „Wchodził do mojego pokoju i – wykorzystując czułość oraz łączącą nas więź, nadużywając zaufania, jakim go darzyłam – całkiem łagodnie, bez przemocy, zakorzeniał we mnie milczenie.”

To jedna z najtrudniejszych lektur, jakie przyszło mi przeczytać w tym roku. Autorka, opowiadając swoją historię, nie przedstawia się jako mała, przestraszona dziewczynka uwięziona w mroku, lecz jako dojrzała kobieta – gotowa przemówić, zrzucić z siebie wstyd, winę i horror, który przeżyła. ⠀

To wstrząsająca historia o dysfunkcyjnej rodzinie z wyższych sfer Francji. W rodzinie inteligencja była stawiana ponad wszystko – jeśli ojczym postępuje w brutalny sposób, to rzekomo po to, by „czegoś ich nauczyć”. Oszołomieni wydarzeniami lat 80., wolą milczeć – i właśnie wtedy podstępnie uruchamia się mechanizm milczenia. ⠀

Autorka dorastała w rodzinie zbudowanej na micie wolności bez granic. Potworami okazali się nie obcy, lecz ci najbliżsi – członkowie rodziny, wszyscy, którzy stworzyli własną wersję utopii, w której nie istniały ograniczenia, tabu ani szacunek. Matka autorki, Évelyne Pisier – feministka i politolożka – utożsamiała aktywność seksualną z wolnością, niezależnie od wieku, i tę „filozofię” przekazywała swoim dzieciom, tworząc przerażającą atmosferę nadmiaru i nieobecnych granic. ⠀ ⠀

Największą siłą tej książki jest jej zwięzłość. Chaotyczna, fragmentaryczna proza sprawia wrażenie surowego szkicu, co jednak tylko podkreśla autentyczność i szczerość narracji. Na 170 stronach znajdziemy momenty, w których jedno słowo potrafi zawrzeć cały ból i sens. Jesteśmy wrzuceni w świat autorki jako obserwatorzy jej wspomnień, emocji, relacji z matką, ojcem, dziadkami, rodzeństwem. ⠀ ⠀   ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀ ⠀

Lektura jest smutna, szybka, pozbawiona upiększeń. Narracja surowa – przypomina mi „Mur duchów” Sarah Moss – a za tą surowością kryje się tragizm i emocjonalny ciężar obu historii. Kouchner nie boi się mówić wprost o kazirodztwie. To książka ryzykowna i niebezpieczna, ale potrzebna. Oczyszczająca. I bardzo ważna. Dziękuję @wydawnictwoczarne za egzemplarz recenzencki i kolejną treściwą lekturę. 




Recenzja - „Przyjaciele Muzeum” Heather McGowan

Dzień Diane, dyrektorki muzeum, zaczyna się rano, kiedy dostaje pilny telefon. Już o 5:30 spotyka się z prawnikiem, który informuje ją o splądrowaniu artefaktów z kolekcji indyjskiej – i o tym, że władze zaczęły już zadawać niewygodne pytania. To najgorszy możliwy moment, bo wieczorem ma się odbyć Gala – najważniejsze wydarzenie roku, które może uratować reputację muzeum i otworzyć drogę do nowych, hojnych darczyńców. ⠀

Koncepcja tej książki jest fantastyczna: zamiast skupiać się na tym, co zazwyczaj eksponowane, McGowan zagląda za kulisy i przygląda się ludziom – ich obowiązkom, relacjom, osobistym dramatom. Ograniczenie akcji do 24 godzin tylko wzmacnia to wrażenie – historia rozwija się w czasie rzeczywistym, a my możemy jedynie wyobrażać sobie, co musi się dziać przez pozostałe 364 dni w roku.

Narracja prowadzona jest bez tradycyjnych rozdziałów – to ciągły strumień zdarzeń, rozbity na mikroperspektywy, przechodzące płynnie z jednej postaci do drugiej. „Przyjaciele muzeum” mają w sobie coś z „Białego Lotosu” czy „Sukcesji” – dramat, absurd, humor i soczyste konflikty nieprawdopodobnych charakterów.

Przez pierwsze kilkadziesiąt stron łatwo się pogubić – poznajemy ponad 50 (!) postaci, z których każda ma swoje zadanie, przemyślenia i historię. Niektóre wątki wydają się wprowadzone tylko po to, by pogłębić chaos i zasugerować, że muzeum tonie nie tylko w sensie symbolicznym. Bywa, że niektóre epizody nie wplatają się w główną narrację i wydają się nieco ciężkawe – ale koniec końców, wszystko to buduje gęsty, tętniący życiem portret instytucji.

Warto dodać: to nie książka dla niecierpliwych. McGowan wymaga od czytelnika skupienia i akceptacji tego narracyjnego bałaganu. Jeśli jednak uda Ci się „złapać rytm” – lektura przynosi sporo satysfakcji. Trzeba się zrelaksować, przestać usilnie śledzić każdą postać i po prostu chłonąć sytuacje, które pojawiają się jak podsłuchane rozmowy.

Ta błyskotliwa, zabawna, ironiczna i nieprzewidywalna powieść pokazuje, że za błyszczącą fasadą kultury często kryją się zmęczeni, niedosypiający ludzie, którzy codziennie walczą o to, by wszystko wyglądało na dobrze zorganizowane.

A czy Diane i jej zespół ostatecznie uratują Galę – i muzeum? Tego Ci nie zdradzę. Przekonaj się sam. HBO, serio, bierzecie to. Idealny materiał na limitowany serial. Dziękuję @wydawnictwoliterackie za egzemplarz recenzencki! 



Recenzja - „W kręgu kłamców” Kelsey Cox

  
  Ekskluzywna impreza urodzinowa w rezydencji na klifie zamienia się w scenę zbrodni. Tuż przed zdmuchnięciem świeczek ciało spada z balkonu na parkiet... Kto zginął? A Kto zabił?

    Autorka świetnie operuje gotycką stylistyką – dom, który staje się niemal osobnym bohaterem, pełen mroku i symboliki. Czuć echo „Rebeki” i innych klasyków gatunku. Jedna z bohaterek ostrzega nawet przed „przesunięciem się domu w przestrzeń przejściową(liminalną)”. Narracja podzielona jest na mieszające się linie czasowe i posiada krótkie rozdziały – książkę dosłownie się połyka.

   

  Bohaterki – Dani, Órlaith, Mikayla i Kim – każda wnosi coś innego. Dani, nowa macocha, zmaga się z depresją poporodową i brakiem wiary w siebie jako matka – jej wątek był dla mnie najmocniejszy. Órlaith, przesądna niania, przeczuwa katastrofę. Mikayla, przyjaciółka solenizantki, ma więcej do ukrycia, niż się wydaje. Kim, była żona, nie potrafi odpuścić. Żadnej z nich nie da się łatwo polubić – są złośliwe, nieprzewidywalne, ale fascynujące.

   Choć reklamowana jako thriller, książka często skręca w stronę dramatu psychologicznego – i robi to świetnie. Byłem w szoku, że to debiut – styl Kelsey Cox jest precyzyjny.. z charakterem, czasem zabawny (kiedy trzeba). Od razu trafia na moją listę autorek „do kupowania w ciemno”.

  Finał? Warty każdej strony. Nie odgadłem, kto zabił – co w tym gatunku jest dla mnie złotym standardem. Cudownie się bawiłem. Polecam! Dziękuję @wydawnictwootwarte za egzemplarz recenzencki! Premiera 13 sierpnia!⠀⠀




czwartek, 17 lipca 2025

O różnych twarzach współczesnego horroru...

     

    Horror w 2025 roku ma się świetnie! To być może najstarszy i najtrwalszy gatunek ery powojennej, który dziś rozkwita na nowo jako jedno z głównych źródeł estetycznej stymulacji. Groza przeniknęła wszystkie media – od filmów, seriali i gier po literaturę, która bez problemu trafia nawet na półki supermarketów. Strach staje się nieprzewidywalny, coraz bardziej estetyzowany i zaskakująco nowoczesny.

    Jednymi z ciekawszych książek, jakie ostatnio przeczytałem, są „NOS4A2” oraz „Horrorstör”. Pierwsza opowiada o nadprzyrodzonym złu w stylu Kinga, splecionym z psychologiczną opowieścią i świątecznym koszmarem, druga to horror rozgrywający się w sklepie stylizowanym na Ikeę – z jednej strony zabawna i pastiszowa, z drugiej naprawdę ciekawa. Z kolei „Final Girls” bierze klasyczny trop slashera – finałowej dziewczyny, która przeżyła masakrę – i zderza ze sobą wiele takich postaci w jednej historii, która rozgrywa się po latach (uwielbiam).

    Ostatnio zaskoczył mnie też powracający z pełną siłą motyw klauna w kinie grozy. Tzw. „Art the Clown” widzimy w serii „Terrifier”. Obok niego wciąż obecny jest Pennywise ze „To”, a także coraz popularniejszy za sprawą filmu: „Clown in a Cornfield”.

   Warto też zwrócić uwagę na współczesny body horror, który coraz częściej skupia się na mrocznej stronie piękna. Filmy takie jak „Brzydka siostra”, „Substancja” czy mniej znane, lecz wciąż szalone „Grafted” pokazują, jak destrukcyjna może być obsesja na punkcie wyglądu, cielesności i tożsamości.

    Co ciekawe, mimo wszystkich tych zmian, struktura opowieści grozy rzadko ulega rewolucji. Nadal wracamy do znanych lęków: krwiożerczych rekinów, lewitujących dziewczynek, opętanych mężczyzn z siekierą, samotnych wampirów czy przerażających stworzeń z kosmosu, jak w „Obcym” czy „Coś”. To archetypy, które wciąż działają – niezależnie od tego, jak zmienia się świat.

    Na koniec muszę polecić książkę, która pozwala spojrzeć na horror zupełnie inaczej – „Filozofia Horroru” Noëla Carrolla. To kulturoznawcza analiza, która pokazuje, nie tylko czego się boimy, ale też dlaczego...
















wtorek, 6 maja 2025

Recenzja - „Zaledwie Moment” Liane Moriarty


    To miał być zwykły lot do Sydney, ale wszystko zmieniła staruszka, która nagle stanęła nieruchomo w przejściu, policzyła do trzech, a potem przewidziała przyczynę i wiek śmierci wszystkich pasażerów. Zrobiła to spokojnie, biznesowo i stanowczo, twierdząc, że nie można oprzeć się losowi. Niektórzy pasażerowie mają przed sobą długie życie, inni umrą w ciągu roku lub w sposób, którego nie potrafią sobie wyobrazić…

            Paula dowiaduje się, że jej synek nie dożyje ósmych urodzin. Ethan – spokojny chłopak – ma zginąć w bójce. Stewardesa Allegra ma odebrać sobie życie. A Eve właśnie poślubiła mężczyznę, który ma ją zamordować. Jak żyć ze świadomością, że dni są policzone? Czy można oszukać przeznaczenie?

            Historię napisała Liane Moriarty, opisując ją z różnych perspektyw, które przeplatają się w krótkich rozdziałach. Najdłuższą fabułę stanowi tajemnicza kobieta Cherry, szybko nazwana „damą śmierci”. Czytamy o niej zarówno w teraźniejszości, jak i w przeszłości. Poznajemy także losy wielu pasażerów, którzy obawiają się, że prognoza się sprawdzi, i utrzymują ze sobą kontakt, by sprawdzić, jak sobie radzą. Rozpacz bohaterów jest namacalna, a jako czytelnicy dowiadujemy się, jak zmieniło się ich życie po locie i jak – inaczej niż pozostali – próbują poradzić sobie z przewidywaniami.

Licz swój czas

            Od razu czuć tajemniczą atmosferę, w czym Liane Moriarty naprawdę się wyróżnia. (Piszę to jako ogromny fan Wielkich kłamstewek i Dziewięciorga nieznajomych). Styl autorki jest przystępny i wciągający, subtelnie łączący napięcie z głębią emocji. Czyta się ją płynnie, szczególnie dzięki umiejętności budowania intrygującego napięcia. Niech nie odstraszy Cię liczba stron – intryga nie zanika i nie nuży, a fabuła prowadzi do spójnego i przemyślanego zakończenia. Wszystko zostało dobrze wyjaśnione, bez żadnych niedociągnięć.

            Powieść zawiera wiele przesłań z życia każdego człowieka, co pozwala lepiej zrozumieć podejmowane decyzje. Nie są to wybory bombastyczne ani szokujące, lecz prawdziwe i zwyczajne (co doceniam w erze książek chcących wywołać bezprzyczynowy efekt szokowy).

– Przewiduję. – Celuje palcem w młodą kobietę z wielkimi słuchawkami i chustą na głowie. – Choroba układu moczowego. Wiek dziewięćdziesiąt dwa lata.

            Główny temat – pytanie, czy możemy mieć wpływ na swój los – skłania do refleksji. Jak byśmy zareagowali, gdyby taki los został nam przepowiedziany? I w jakim stopniu można przeznaczenia uniknąć?

            Mija trochę czasu, zanim poznasz wszystkie postacie, ponieważ jest ich całkiem sporo. Jednak w miarę czytania staje się to coraz łatwiejsze, a z bohaterami zaczynamy się utożsamiać. Książka podzielona jest na krótkie rozdziały (aż 126!), w których bohaterowie naprzemiennie dzielą się swoją perspektywą.  

           Im dalej zagłębiałem się w książkę, tym bardziej byłem ciekaw finału. Gdy zbliżałem się do punktu kulminacyjnego, zaczęły pojawiać się nieoczekiwane powiązania między postaciami, co prowadziło do satysfakcjonujących wątków fabularnych, które pięknie się zamykały. Oczywiście nie zdradzę zakończenia, ale mogę powiedzieć, że według mnie było genialne. 

    Dla tych, którzy lubią historie wciągające, a jednocześnie skłaniające do refleksji, ta książka to lektura obowiązkowa. Zdecydowanie było to dla mnie świeże i ekscytujące doświadczenie czytelnicze. Dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova ze egzemplarz recenzencki! Polecam!


sobota, 26 kwietnia 2025

Lost Records: Bloom & Rage Tape 2: Rage Review

                      

              The only way we can protect ourselves is if we forget.

Lost Records: Bloom & Rage is a narrative adventure game set in the fictional town of Velvet Cove during the summer of 1995. Four high school friends – Swann, Nora, Autumn, and Kat – are spending the holidays together, playing music, hanging out, and deepening their bond… until a single event changes the course of their lives forever. After 27 years of silence, they reunite to confront the dark secrets that once forced them to make a promise to never speak again. What really happened?

Tape 2 – “Rage” follows the characters in the aftermath of Tape 1’s dramatic ending and introduces much darker, more emotionally intense themes. In 2022, Swann and the others are forced to revisit and confront memories that seemed to have faded from their minds over the past 27 years.

The creators – best known for the amazing Life is Strange 1 and 2 – prove once again that they excel at crafting moving stories: tales about ordinary people thrown into extraordinary circumstances. Their ability to build atmosphere, emotion, and deep characters makes Lost Records both gripping and heartfelt on many levels.


Twin Peaks? You’re kidding, right? Actually, no – these aren’t just random, empty references. They serve a meaningful narrative purpose and genuinely enrich the story. Each one is a piece of the puzzle that adds authenticity to the game and shows that the developers really know what they’re doing.

Remember me, Remember us

Gameplay is simple but functional – exactly what it should be for this type of story-driven experience. A creative and standout addition is Swann’s camera, which gives the whole experience a more personal and dynamic feel. While Bloom & Rage isn’t a big-budget production (evident in the limited number of available locations), the developers have made the most of what they had. Every area is thoughtfully designed, richly detailed, and filled with hidden treasures and narrative touches – there’s never a sense of wandering aimlessly. The game encourages you to explore every corner, rewarding players who pay close attention.

The game feels like a spiritual successor to Life is Strange – especially the second game, from which Lost Records seems to draw the most inspiration. The simple, intuitive interaction with the environment perfectly complements the emotional depth of the story, allowing players to focus on what truly matters – relationships and mystery.


And the visuals? Absolutely stunning. Don’t Nod has maintained their signature visual aesthetic but elevated it to a whole new level. This is the kind of game where you’ll catch yourself staring for minutes at an old poster, the lighting on tree leaves, or an open notebook, simply because it’s that beautifully crafted.

Like no other, you can't be replaced


If you were frustrated that the original Life is Strange always ended with one of two outcomes regardless of your choices, you’ll be pleased to know that Lost Records takes a very different approach. Here, the consequences of your actions and decisions have a real impact throughout the game, shaping the story as it unfolds and creating a genuine sense of engagement. What you say and do matters.


That said… Tape 2 felt somewhat uneven for me. On one hand, it includes some absolutely unforgettable scenes – the meteor shower, the dance in the cabin, Swann’s dream, the moment the box is opened (which I’ll remember forever). On the other hand, there are a few less engaging parts with somewhat questionable narrative structure. The entire chapter lasts only about four hours, and the final hour consists mostly of cutscenes reflecting your earlier choices. While it’s a logical conclusion, it still leaves you wanting more – especially since many of the supernatural threads hinted at in Tape 1 and the beginning of Tape 2 remain unresolved. The story doesn’t feel entirely complete. Instead of satisfaction, I was left wondering, “When’s the DLC going to come out? Where's part two?” And that shouldn’t be the main question at the end of a story.

I won’t lie – Tape 1 was the heart of the experience for me, the moment when I truly felt the game’s atmosphere (and it makes up about 60% of the whole game). Tape 2, while emotionally intense, felt a bit rushed. I needed one or two more hours to fully immerse myself in this world and confidently call Lost Records a 10/10 game. Putting aside my deep love for Don't Nod work and my emotional attachment to Autumn, Kat, Nora, and Swann – I give this game a fair and solid 9/10.


Raven, sun, moon, moth


Lost Records: Bloom & Rage is not just a standalone story – it’s the perfect prologue to something greater. A gateway into a new universe full of mystery, relationships, and emotion that could eventually rival even the first two Life is Strange games. We just need to pay attention and give Don't Nod the time. And if there’s one thing we can be sure of – it’s that they have ideas. Lost Records is a new IP with a distinctive style and ambitious plans for the future, boldly standing out from the norm in 2025’s gaming landscape. With its strong sense of identity, it deserves to be considered one of the year’s most interesting titles.

Experience the story of friendship in Lost Records: Bloom & Rage, available on PC (Steam), Xbox Series X/S, and PlayStation 5.

Let yourself be swept away by a fleeting summer in 1995 – a moment you’ll remember forever, the instant you recall it.

Finally, I want to express my heartfelt thanks to Don’t Nod for their trust and for providing me with a review key. Thank you to the entire team – the artists, composers, writers, programmers – everyone who contributed to this project. Thank you for letting me take part in this amazing journey – one of those that stays with you for a long, long time. See you in the next stories!

niedziela, 20 kwietnia 2025

Recenzja - „Studium Przypadku” Graeme Macrae Burnet


    Rzadko się zdarza, żebyś otworzył książkę i już na pierwszej stronie wiedział, że to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałeś od dawna…


    Dr Braithwaite jest znanym, niezwykle utalentowanym psychoterapeutą. Często jednak stosuje niecodzienne metody leczenia swoich pacjentów. Główna bohaterka sądzi, że jej siostra popełniła samobójstwo na podstawie sposobu, w jaki Braithwaite do niej mówił i jak się zachowywał w trakcie sesji. Postanowiła stworzyć drugą tożsamość, nazwać się „Rebecca” i sama zostać pacjentką lekarza, by dowiedzieć się, jak wyglądał świat jej siostry – ten, z którego wróciła martwa. Tak zaczyna się pełna napięcia relacja między dwojgiem ludzi, którzy mają swoje sekrety i zamiary. Ani dziewczyna, ani lekarz nie wiedzą, dokąd to wszystko może ich doprowadzić. Ciekawe, prawda?


    Miałem szczęście, że ta książka trafiła do mnie we właściwym czasie, nie tylko dlatego, że porusza temat, który mnie pasjonuje, ale także dlatego, że postacie są mi znajome, ponieważ jest to istna powieść gotycka, przypominająca XVIII-wieczne dzieła. Literacki gotyk od zawsze podlegał zmianom (dziś to raczej elastyczna, ewoluująca tendencja niż sztywna kategoria gatunkowa). Jako forma wyobrażeniowa świetnie dostosowuje się do różnych epok, kultur i mediów, więc nie dziwi mnie obecność elementów gotyckich w „Studium przypadku”. Myślę, że autor nieprzypadkowo wykorzystuje imię jednej z największych bohaterek literatury światowej i gotyckiej – Rebekę (z powieści Daphne du Maurier) – symbol kobiety, która samotnie stawia czoła niepewności związanej z otoczeniem…



Z tego co mi wiadomo, szperanie w odmętach przeminionego to jeden z filarów czarnej magii zwanej psychiatrią.


     Dlatego łatwo jest stwierdzić, że „Studium przypadku” będzie wyzwaniem. Mamy tu chaos dwóch narracji, dokumentów, wizyt, przemyśleń, fikcji i rzeczywistości, bólu i iluzji, gdzie nie wszystko, co wypowiedziane, pokrywa się z tym, co ukryte w myślach. To książka, która zmusza do głębszego zastanowienia się nad tym, co rzeczywiście zostało powiedziane a, co tylko zasugerowane. Wyraźnie widać dualizm i walkę przeciwieństw, temat ten głęboko jest zakorzeniony w literaturze szkockiej, (który znalazł swoje odbicie już w „Doktor Jekyll i pan hyde” Roberta Louisa Stevensona). W latach 60., kiedy toczyła się ta historia, problem tożsamości i jaźni stał się obsesją społeczną. Ten nurt dał początek takim ruchom jak antypsychiatria czy pojawienie się licznych „guru”, próbujących wskazać "jedyną prawdziwą drogę".

    Jednak taki zabieg stanowi wyzwanie – również kiedy punkt widzenia dwóch postaci jest przedstawiany naprzemiennie, istnieje ryzyko, że jedna strona medalu będzie bardziej atrakcyjna od drugiej. W tym przypadku podobały mi się obie narracje. Bardzo podobał mi się przypadek kliniczny. Wykorzystanie mało wiarygodnego narratora (bohaterki) jest znakomite i sprawiło, że zacząłem wszystko kwestionować. Te pytania sprawiły, że historia „Rebekki” Smyth stała się bardziej intrygująca, a ja zaciekawiony jej dalszym rozwojem. Chociaż jej osobowość nie zrobiła na mnie większego wrażenia, wydała mi się interesująca. Nie zamierzam tu ujawniać więcej, pozwolę wam błądzić po labiryncie wahania, w którym bez wątpienia się znajdziecie..



Czułam, że mnie przyciąga. Nieliczni spacerowicze znajdowali się w równych odstępach, jakby rozmieszczono ich tam specjalnie dla mnie. Ścieżką wiodącą w stronę szczytu szedł mężczyzna z czarnym psem na smyczy.


ŻAŁUJĘ tylko jednego: że ta historia nie miała więcej stron..


    Zakończenie jest doskonałe właśnie ze względu na siłę, jaką przekazuje, jest wisienką na torcie psychologicznego dramatu poruszającego temat zdrowia psychicznego. Cudowna książka, dosłownie pochłonąłem ją. Brutalnie ciekawa podróż przez wewnętrzny brud, mrok i egocentryzm psychiatry (choć nie do końca) i jego pacjenta. Dziękuję Wydawnictwu Czarnemu za egzemplarz recenzencki i liczę na więcej tak wyjątkowych powieści – fikcyjnych, ale z wątkiem autentycznej tajemnicy. Zdecydowanie polecam, będę mówić o niej non stop! 🖤

niedziela, 13 kwietnia 2025

Recenzja – „Sploty” Anna Ciarkowska

 W „Splotach” Anna Ciarkowska po raz kolejny udowadnia, że potrafi opowiadać o tym, co najtrudniejsze – cicho, ale dobitnie. Tym razem tworzy fikcyjną narrację, w której śledzimy wewnętrzne życie 98-letniej kobiety o tym samym imieniu i nazwisku co autorka. Bohaterka, świadoma zbliżającego się końca, próbuje opisać historię swojego życia – nie jako chronologiczną opowieść, lecz jako zbiór wspomnień, emocji i refleksji. 


To nie tyle klasyczna fabuła, ile literacka medytacja nad przemijaniem, pamięcią, żalem i miłością. Dostajemy zbiór emocjonalnych zapisków, strzępów. Anna pisze o tym, co ją boli, czego żałuje, kogo pamięta, czego się obawia. Pyta o to, co tak naprawdę jest nasze w naszej własnej historii, skoro każda opowieść jest współtworzona przez innych.

„Przemijanie zawsze było rewersem czasu, utrata – cieniem rzeczy i ludzi, a pustka powidokiem każdej pełni”.

Ciarkowska zachowuje swój charakterystyczny styl – oszczędny, ale niezwykle celny. Nie potrzebuje metafor, by uderzyć w czytelnika – wystarczy jedno zdanie, by poruszyć najczulsze struny. W „Splotach” Nie brakuje bolesnych fragmentów – wiercona jest tutaj historia o starości, samotności, fizycznej niemocy czy godności, której trzeba bronić nawet w ostatnich chwilach. To książka, która zostawia ślad, ale też wymaga od czytelnika uważności i emocjonalnej gotowości.




Choć poprzednia książka autorki – „Dewocje” – poruszała zupełnie inną tematykę, obie łączy wyjątkowy styl i głęboka wrażliwość. Mimo to, osobiście „Sploty” poruszyły mnie mniej – być może przez bardziej rozproszoną strukturę i brak wyraźnej osi fabularnej. Zamiast klasycznej narracji dostajemy raczej gęsty splot wspomnień, myśli i refleksji.

Postać Anny jest tutaj bardziej symbolem niż konkretną osobą. Jej doświadczenia i przemyślenia mają charakter uniwersalny, dzięki czemu łatwo odnaleźć w nich cząstkę siebie. To właśnie ta uniwersalność sprawia, że nie chodzi o to, czy ją lubimy – ale o to, co w nas porusza. Trudno mówić o niej w kategoriach sympatii – to nośnik myśli i emocji, z którymi każdy czytelnik może się zmierzyć na własny sposób.

„Tak bardzo chciałam odsłonić swoje korzenie – skądś wypływać, czerpać z jakiegoś źródła, chociażby było nie wiem jak ciemne, jak odległe, być z jakiegoś miejsca, z jakichś ludzi i historii. Chciałam być jak inne nastolatki, które docierały do czegoś prawdziwego i pradawnego, do korzeni żydowskich, tatarskich, do wioskowych wiedźm i znachorek. Ja zaś nie dokopałam się do niczego, do zwałów żółtego piachu, gdzie tkwił korzeń perzu, z którego wyrastała ona. Najprostsza z prostych, najzwyklejsza ze zwykłych, ta, która przycupnęła w życiu na miedzy, byle to wszystko jakoś przeczekać”

Sploty to książka wymagająca, melancholijna i głęboko refleksyjna. Nie poleciłabym jej na „lekką lekturę do kawy” – to raczej tekst, który boli, wzrusza i zmusza do myślenia. O przemijaniu, rodzinie, miłości i samotności. O życiu – takim, jakie naprawdę jest. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć, choć nie jest to łatwa podróż.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Lekcje greki - Han Kang (recenzja)

     Kobieta, która straciła prawo do opieki nad dzieckiem, w wyniku traumy traci także zdolność mówienia. Mężczyzna wraca do Seulu po latach spędzonych w Niemczech. Świadomość zbliżającej się ślepoty staje się dla niego osobistą apokalipsą. Spotykają się na kursie starożytnej greki, szukając w nauce martwego języka narzędzia do porozumienia, które w realnym świecie wydaje się niemożliwe. Porozumiewają się. Nie poprzez dialogi – bo w tej książce praktycznie nie ma – ale przez greckie słowa, wspomnienia, narracje wewnętrzne, filozoficzne refleksje i głęboko osobiste świadectwa. 

    Proza i poezja przeplatają się tu w zmysłowy, niemal muzyczny sposób. Han Kang z ogromną wrażliwością podaje nam opowieść o języku – o jego sile, ale i kruchości. O tym, jak słowa potrafią łączyć, ale też ranić. Każde zdanie wydaje się być tu dopieszczone, nasycone emocją i znaczeniem.  To styl, który wymaga od czytelnika zawieszenia pośpiechu – jak przy czytaniu wiersza, gdzie znaczenie rodzi się między wersami.

  Nie jest to jednak książka „łatwa”. Narracja jest fragmentaryczna, momentami trudna do uchwycenia. Zmiany perspektywy, minimalizm, azjatycka poetyka – wszystko to sprawia, że trzeba czytać uważnie, powoli, bez pośpiechu. Ale ten wysiłek się opłaca. Bo ta historia – mimo że ledwie 200-stronicowa – niesie w sobie emocjonalny ładunek, jakiego nie mają niektóre kilkutomowe powieści. Han Kang nie proponuje czytelnikowi klasycznego zakończenia. Właściwie nie proponuje żadnego. Bo tu nie o puentę chodzi, ale o doświadczenie. To podróż w głąb człowieka – przez samotność, smutek, brak zrozumienia, ale też potrzebę bycia usłyszanym, zauważonym. 

    Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki – tak jak całej twórczości Han Kang, którą dopiero zaczynam odkrywać. To moje pierwsze spotkanie z jej prozą, ale już wiem, że nie ostatnie. Mam wrażenie, że jej pisanie to forma intymnego dialogu z czytelnikiem – cichego, delikatnego, ale niezwykle intensywnego. Na szczególne uznanie zasługuje również tłumaczka, która z ogromnym wyczuciem oddała subtelność lektury. Dzięki niej możemy doświadczyć tego, co najpiękniejsze w koreańskiej literaturze – emocji podanej w sposób oszczędny, ale głęboko poruszający. Jeśli cenisz literaturę, która wymaga skupienia, zanurzenia się w emocjach i refleksji – „Lekcje greki” są dla Ciebie. To historia, która nie daje się streścić i objąć w jeden kontekst, jest ponadczasowa. Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz – dla takich książek warto się zatrzymać.

sobota, 15 marca 2025

Przypadek Rachel - recenzja

„Przypadek Rachel” to opowieść o przyjaźni, miłości i błędach, które popełniamy, szukając swojego miejsca w dorosłym życiu. Główna bohaterka wikła się w nieoczekiwane wydarzenia związane z uczuciami i tajemnicami swoich bliskich. To książka, która pokazuje, że nawet najtrudniejsze sytuacje mogą stać się lekcją, a nieudane plany – początkiem czegoś nowego. Poznajcie Rachel i jej chaotyczne życie w Dublinie.

Nie czytałem żadnych opinii o tej książce, wiedziałem tylko, że jest bardzo dobrze odbierana za granicą. A jak było u mnie? „Przypadek Rachel” sprawia wrażenie niezwykle osobistej historii. Realizm bijący z każdej strony i granica między fikcją a literaturą faktu są intrygujące. Dzięki temu opowieść wydaje się prawdziwa, niemal jak zapis rzeczywistych doświadczeń i emocji.

Początkowo Rachel nie wzbudziła mojej sympatii, ale z czasem zaczęłam ją lepiej rozumieć i doceniać. Dorasta na naszych oczach, a my jesteśmy świadkami jej potknięć, błędów i trudnych chwil. Jej życie jest pełne zamieszania. Widzimy, jak zmaga się z dorastaniem w czasach recesji, surowego prawa aborcyjnego i złamanego serca.

Czułem z nią panikę, stres i totalny overthinking. Próba znalezienia kompromisu, kiedy odpuścić, przeprosić, a kiedy zawalczyć o swoje... Rachel zaprasza nas na swoją kanapę, sprawiając, że czujemy się, jakby była naszą przyjaciółką, która szuka odpowiedzi na pytania o miłość i dorosłość, a jednocześnie potrzebuje naszego wsparcia w trudnych chwilach. Ta książka przypomina etap życia, kiedy mając dwadzieścia kilka lat, szukasz drogi, popełniasz błędy i próbujesz odnaleźć się w społeczeństwie. Podróż Rachel, jej wzloty i upadki, są tak uniwersalne, że trudno się z nią nie utożsamić.




Jedynym elementem, który mi nie do końca zagrał, były przeskoki w przyszłość. Tylko jeden z tych fragmentów miał dla mnie sens, reszta wydawała się zbędna i wytrącała z rytmu. Zabrakło konsekwencji, co rozbiło dynamikę książki, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej objętość. Relacja Rachel z Jamesem, jej przyjacielem, została cudownie napisana. Poznaliśmy go w równie dużej głębi, jak samą Rachel, bez zmiany narratora. Autorka umiejętnie splata ich losy, tworząc więź, której nie da się rozdzielić. Klimat książki przypomina mi „Współlokatorów”. To dość pospolita historia, lecz z małym twistem! Styl jest żywy i przyjemny, dzięki czemu książkę czyta się błyskawicznie i ma się ochotę na więcej.

    



Podsmowując, „Przypadek Rachel” to książka, która pozwala spojrzeć na życie przez pryzmat młodych wyborów i szukania swojego miejsca, gdzie każdy upadek jest krokiem ku dorosłości. Rachel, przez swój chaos i niedojrzałość, staje się postacią bliską każdemu, kto kiedykolwiek czuł się zagubiony w swojej drodze. Mi rozpaliło serce – gorąco polecam zapoznać się z jej historią! Dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu za współpracę i pozwolenie mi na zapoznanie się z tą historią. Jestem zakochany i czekam na dalszą twórczość Caroline O'Donoghue, jeśli taka wyjdzie! :) Czyste 4,5/5!

sobota, 22 lutego 2025

Lost Records: Bloom & Rage Tape 1 - review


Lost Records: Bloom & Rage is a choice-based game where we influence the fate of four girls. In 1995, something unimaginable and mystical happened that changed their lives during that summer. It was so tragic that they decided to never see each other again.

But suddenly, in 2022, one of them receives a box with the message: "I was there, I remember, I remember Bloom and Rage"—the name of the band they formed in 1995. What could have gone wrong? It’s up to us to decide how those fateful events of 1995 unfolded and how the relationships and destinies of the girls will end in 2022
.

Who will make it out without getting hurt? Who will you grow closest to, and who will you want to avoid after 27 years?? Who will you grow closest to, and who will you want to avoid after 27 years?  If you love games with a cozy atmosphere, while also being full of mystery and tension, The Tape 1 is perfect for you. Dontnod, as always, tackles important themes. In Lost Records, we have sisterhood, nostalgia, mystery, and a feminist approach to the narrative.

The gameplay mechanics are familiar to Life is Strange — we explore, talk to people, and make choices under time pressure. However, after five years, Dontnod brings freshness with the addition of an amazing camcorder feature and more natural dialogue system. In the game, you can form neutral, friendly, or even romantic relationships. Through your choices, you decide which girl you want to get closer to, and nothing is forced. You can ignore them or choose to build a deeper bond. This adds realism and depth to the story.


The characters are incredible. They have a lot of charm, can be funny, but also go through deeply emotional moments. They feel incredibly real. We follow the story of four girls: the bold Kat, the sensible and stoic Autumn, the playful yet fearful Nora, and the shy, nature-loving, film-obsessed Swann.

Dontnod was right when they said the entire group of girls was designed so that any of the girls could be the playable protagonist. Thanks to the timeline feature, through objects and background conversations, we learn much more about each of them. Every girl has her own problems, dreams, and decisions that impact your story.

The narrative references are clear, with the creators drawing from sources like:

Twin Peaks (tv show), 
- The Craft (movie),
- I Saw the TV Glow (movie),
- Sharp Objects (tv show),
- It (book, movies),
- Oxenfree (game).



These inspirations are reimagined in a unique style. Fans of these works will find much to appreciate here. The Easter eggs and nods to pop culture in films and music are truly abundant, making the game a treasure trove for any pop culture enthusiast. Another aspect that amazed me was the creation of new fictional bands, films, and media within the game world—it’s a brilliant move that adds a whole new level of immersion, making it feel like you could actually visit Velvet Cove. And oh my God, how much I wish I could. 

Make sure to use these features – they’re not just about pushing the story forward but also about adding depth to Swann’s life and the narrative. Later on (through camcorder), we see how a mysterious, pink, magnetic force affects our gift... almost magical quality, as if the camcorder itself is under the spell of this enigmatic power. It’s a fascinating blend of the ordinary and the supernatural, adding layers of intrigue to the story.

If you're a fan of exploration, collectibles, and reading everything around you, you're in for a real treat. For the average player, the game offers a 10 to 12-hour experience (though we currently only have Tape 1 that is around 5 - 6 hours) - I spent 4-5 hours on just half of Tape 1 without even collecting everything!! It’s amazing how long you can stay immersed in this story or alternatively, completely ignore it. Compared to other games like Double Exposure, where there was no true exploration, Tape 1: Bloom offers a rich world that's worth delving into.


The game also stands out in terms of its graphics. I thought True Colors and Life is Strange 2 were beautiful, but Lost Records raises the bar. We have more details, and the lighting is on point, without anything looking unnatural or weird. The shots are as beautiful as paintings, especially in close-ups. I took over 250 screenshots, and this is only Tape 1....

The music was originally composed by Dontnod in collaboration with three bands: Milk & Bone, Nora Kelly Band, and Ruth Radelet, Nat Walker, and of course, Adam Miller. The dream pop and punk genres fit perfectly with the vibe of this game (It’s definitely worth checking out these bands on Spotify).

I absolutely love this game. It gives me everything I need. This is a truly new world with a different vibe compared to Life is Strange 1 and 2, yet it still carries some of their essence. I feel attached to these characters on the same level as Sean, Daniel, Cass, Chloe, Karen, Brody, and Lyla—which is insane, considering this is only the first part of the game, and I will repeat myself every single time!! They are so beautifully written that it feels natural to care about them.

The structure of the dual narratives is well-executed without becoming messy. Nothing gets lost or confusing—everything is clear and easy to follow. The story’s structure doesn’t lose focus halfway through; it’s all carefully thought out and well-organized, allowing us to absorb each piece of information as it unfolds in a seamless order. Every emotion that Tape 1 stirred in me was filled with joy, nostalgia, and a bittersweet longing for those unknown times, mixed with a desire for the day spent with friends to never end. But as you know, such days seem to slip through our fingers. Lost Records is already a new IP with its own unique style and ambitious plans. 

For me, Tape 1 is a 9/10 experience. I'm saving the perfect 10/10 for Tape 2: rage because as I believe the second part will bring everything to perfection. I can't wait to see what happens next. Fans of narrative-driven exploration games are in for a treat. Thank You, Dontnod. This is art. 


                                                       See You in Hell!