sobota, 26 kwietnia 2025

Lost Records: Bloom & Rage Tape 2: Rage Review

                      

              The only way we can protect ourselves is if we forget.

Lost Records: Bloom & Rage is a narrative adventure game set in the fictional town of Velvet Cove during the summer of 1995. Four high school friends – Swann, Nora, Autumn, and Kat – are spending the holidays together, playing music, hanging out, and deepening their bond… until a single event changes the course of their lives forever. After 27 years of silence, they reunite to confront the dark secrets that once forced them to make a promise to never speak again. What really happened?

Tape 2 – “Rage” follows the characters in the aftermath of Tape 1’s dramatic ending and introduces much darker, more emotionally intense themes. In 2022, Swann and the others are forced to revisit and confront memories that seemed to have faded from their minds over the past 27 years.

The creators – best known for the amazing Life is Strange 1 and 2 – prove once again that they excel at crafting moving stories: tales about ordinary people thrown into extraordinary circumstances. Their ability to build atmosphere, emotion, and deep characters makes Lost Records both gripping and heartfelt on many levels.


Twin Peaks? You’re kidding, right? Actually, no – these aren’t just random, empty references. They serve a meaningful narrative purpose and genuinely enrich the story. Each one is a piece of the puzzle that adds authenticity to the game and shows that the developers really know what they’re doing.

Remember me, Remember us

Gameplay is simple but functional – exactly what it should be for this type of story-driven experience. A creative and standout addition is Swann’s camera, which gives the whole experience a more personal and dynamic feel. While Bloom & Rage isn’t a big-budget production (evident in the limited number of available locations), the developers have made the most of what they had. Every area is thoughtfully designed, richly detailed, and filled with hidden treasures and narrative touches – there’s never a sense of wandering aimlessly. The game encourages you to explore every corner, rewarding players who pay close attention.

The game feels like a spiritual successor to Life is Strange – especially the second game, from which Lost Records seems to draw the most inspiration. The simple, intuitive interaction with the environment perfectly complements the emotional depth of the story, allowing players to focus on what truly matters – relationships and mystery.


And the visuals? Absolutely stunning. Don’t Nod has maintained their signature visual aesthetic but elevated it to a whole new level. This is the kind of game where you’ll catch yourself staring for minutes at an old poster, the lighting on tree leaves, or an open notebook, simply because it’s that beautifully crafted.

Like no other, you can't be replaced


If you were frustrated that the original Life is Strange always ended with one of two outcomes regardless of your choices, you’ll be pleased to know that Lost Records takes a very different approach. Here, the consequences of your actions and decisions have a real impact throughout the game, shaping the story as it unfolds and creating a genuine sense of engagement. What you say and do matters.


That said… Tape 2 felt somewhat uneven for me. On one hand, it includes some absolutely unforgettable scenes – the meteor shower, the dance in the cabin, Swann’s dream, the moment the box is opened (which I’ll remember forever). On the other hand, there are a few less engaging parts with somewhat questionable narrative structure. The entire chapter lasts only about four hours, and the final hour consists mostly of cutscenes reflecting your earlier choices. While it’s a logical conclusion, it still leaves you wanting more – especially since many of the supernatural threads hinted at in Tape 1 and the beginning of Tape 2 remain unresolved. The story doesn’t feel entirely complete. Instead of satisfaction, I was left wondering, “When’s the DLC going to come out? Where's part two?” And that shouldn’t be the main question at the end of a story.

I won’t lie – Tape 1 was the heart of the experience for me, the moment when I truly felt the game’s atmosphere (and it makes up about 60% of the whole game). Tape 2, while emotionally intense, felt a bit rushed. I needed one or two more hours to fully immerse myself in this world and confidently call Lost Records a 10/10 game. Putting aside my deep love for Don't Nod work and my emotional attachment to Autumn, Kat, Nora, and Swann – I give this game a fair and solid 9/10.


Raven, sun, moon, moth


Lost Records: Bloom & Rage is not just a standalone story – it’s the perfect prologue to something greater. A gateway into a new universe full of mystery, relationships, and emotion that could eventually rival even the first two Life is Strange games. We just need to pay attention and give Don't Nod the time. And if there’s one thing we can be sure of – it’s that they have ideas. Lost Records is a new IP with a distinctive style and ambitious plans for the future, boldly standing out from the norm in 2025’s gaming landscape. With its strong sense of identity, it deserves to be considered one of the year’s most interesting titles.

Experience the story of friendship in Lost Records: Bloom & Rage, available on PC (Steam), Xbox Series X/S, and PlayStation 5.

Let yourself be swept away by a fleeting summer in 1995 – a moment you’ll remember forever, the instant you recall it.

Finally, I want to express my heartfelt thanks to Don’t Nod for their trust and for providing me with a review key. Thank you to the entire team – the artists, composers, writers, programmers – everyone who contributed to this project. Thank you for letting me take part in this amazing journey – one of those that stays with you for a long, long time. See you in the next stories!

niedziela, 20 kwietnia 2025

Recenzja - „Studium Przypadku” Graeme Macrae Burnet


    Rzadko się zdarza, żebyś otworzył książkę i już na pierwszej stronie wiedział, że to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałeś od dawna…


    Dr Braithwaite jest znanym, niezwykle utalentowanym psychoterapeutą. Często jednak stosuje niecodzienne metody leczenia swoich pacjentów. Główna bohaterka sądzi, że jej siostra popełniła samobójstwo na podstawie sposobu, w jaki Braithwaite do niej mówił i jak się zachowywał w trakcie sesji. Postanowiła stworzyć drugą tożsamość, nazwać się „Rebecca” i sama zostać pacjentką lekarza, by dowiedzieć się, jak wyglądał świat jej siostry – ten, z którego wróciła martwa. Tak zaczyna się pełna napięcia relacja między dwojgiem ludzi, którzy mają swoje sekrety i zamiary. Ani dziewczyna, ani lekarz nie wiedzą, dokąd to wszystko może ich doprowadzić. Ciekawe, prawda?


    Miałem szczęście, że ta książka trafiła do mnie we właściwym czasie, nie tylko dlatego, że porusza temat, który mnie pasjonuje, ale także dlatego, że postacie są mi znajome, ponieważ jest to istna powieść gotycka, przypominająca XVIII-wieczne dzieła. Literacki gotyk od zawsze podlegał zmianom (dziś to raczej elastyczna, ewoluująca tendencja niż sztywna kategoria gatunkowa). Jako forma wyobrażeniowa świetnie dostosowuje się do różnych epok, kultur i mediów, więc nie dziwi mnie obecność elementów gotyckich w „Studium przypadku”. Myślę, że autor nieprzypadkowo wykorzystuje imię jednej z największych bohaterek literatury światowej i gotyckiej – Rebekę (z powieści Daphne du Maurier) – symbol kobiety, która samotnie stawia czoła niepewności związanej z otoczeniem…



Z tego co mi wiadomo, szperanie w odmętach przeminionego to jeden z filarów czarnej magii zwanej psychiatrią.


     Dlatego łatwo jest stwierdzić, że „Studium przypadku” będzie wyzwaniem. Mamy tu chaos dwóch narracji, dokumentów, wizyt, przemyśleń, fikcji i rzeczywistości, bólu i iluzji, gdzie nie wszystko, co wypowiedziane, pokrywa się z tym, co ukryte w myślach. To książka, która zmusza do głębszego zastanowienia się nad tym, co rzeczywiście zostało powiedziane a, co tylko zasugerowane. Wyraźnie widać dualizm i walkę przeciwieństw, temat ten głęboko jest zakorzeniony w literaturze szkockiej, (który znalazł swoje odbicie już w „Doktor Jekyll i pan hyde” Roberta Louisa Stevensona). W latach 60., kiedy toczyła się ta historia, problem tożsamości i jaźni stał się obsesją społeczną. Ten nurt dał początek takim ruchom jak antypsychiatria czy pojawienie się licznych „guru”, próbujących wskazać "jedyną prawdziwą drogę".

    Jednak taki zabieg stanowi wyzwanie – również kiedy punkt widzenia dwóch postaci jest przedstawiany naprzemiennie, istnieje ryzyko, że jedna strona medalu będzie bardziej atrakcyjna od drugiej. W tym przypadku podobały mi się obie narracje. Bardzo podobał mi się przypadek kliniczny. Wykorzystanie mało wiarygodnego narratora (bohaterki) jest znakomite i sprawiło, że zacząłem wszystko kwestionować. Te pytania sprawiły, że historia „Rebekki” Smyth stała się bardziej intrygująca, a ja zaciekawiony jej dalszym rozwojem. Chociaż jej osobowość nie zrobiła na mnie większego wrażenia, wydała mi się interesująca. Nie zamierzam tu ujawniać więcej, pozwolę wam błądzić po labiryncie wahania, w którym bez wątpienia się znajdziecie..



Czułam, że mnie przyciąga. Nieliczni spacerowicze znajdowali się w równych odstępach, jakby rozmieszczono ich tam specjalnie dla mnie. Ścieżką wiodącą w stronę szczytu szedł mężczyzna z czarnym psem na smyczy.


ŻAŁUJĘ tylko jednego: że ta historia nie miała więcej stron..


    Zakończenie jest doskonałe właśnie ze względu na siłę, jaką przekazuje, jest wisienką na torcie psychologicznego dramatu poruszającego temat zdrowia psychicznego. Cudowna książka, dosłownie pochłonąłem ją. Brutalnie ciekawa podróż przez wewnętrzny brud, mrok i egocentryzm psychiatry (choć nie do końca) i jego pacjenta. Dziękuję Wydawnictwu Czarnemu za egzemplarz recenzencki i liczę na więcej tak wyjątkowych powieści – fikcyjnych, ale z wątkiem autentycznej tajemnicy. Zdecydowanie polecam, będę mówić o niej non stop! 🖤

niedziela, 13 kwietnia 2025

Recenzja – „Sploty” Anna Ciarkowska

 W „Splotach” Anna Ciarkowska po raz kolejny udowadnia, że potrafi opowiadać o tym, co najtrudniejsze – cicho, ale dobitnie. Tym razem tworzy fikcyjną narrację, w której śledzimy wewnętrzne życie 98-letniej kobiety o tym samym imieniu i nazwisku co autorka. Bohaterka, świadoma zbliżającego się końca, próbuje opisać historię swojego życia – nie jako chronologiczną opowieść, lecz jako zbiór wspomnień, emocji i refleksji. 


To nie tyle klasyczna fabuła, ile literacka medytacja nad przemijaniem, pamięcią, żalem i miłością. Dostajemy zbiór emocjonalnych zapisków, strzępów. Anna pisze o tym, co ją boli, czego żałuje, kogo pamięta, czego się obawia. Pyta o to, co tak naprawdę jest nasze w naszej własnej historii, skoro każda opowieść jest współtworzona przez innych.

„Przemijanie zawsze było rewersem czasu, utrata – cieniem rzeczy i ludzi, a pustka powidokiem każdej pełni”.

Ciarkowska zachowuje swój charakterystyczny styl – oszczędny, ale niezwykle celny. Nie potrzebuje metafor, by uderzyć w czytelnika – wystarczy jedno zdanie, by poruszyć najczulsze struny. W „Splotach” Nie brakuje bolesnych fragmentów – wiercona jest tutaj historia o starości, samotności, fizycznej niemocy czy godności, której trzeba bronić nawet w ostatnich chwilach. To książka, która zostawia ślad, ale też wymaga od czytelnika uważności i emocjonalnej gotowości.




Choć poprzednia książka autorki – „Dewocje” – poruszała zupełnie inną tematykę, obie łączy wyjątkowy styl i głęboka wrażliwość. Mimo to, osobiście „Sploty” poruszyły mnie mniej – być może przez bardziej rozproszoną strukturę i brak wyraźnej osi fabularnej. Zamiast klasycznej narracji dostajemy raczej gęsty splot wspomnień, myśli i refleksji.

Postać Anny jest tutaj bardziej symbolem niż konkretną osobą. Jej doświadczenia i przemyślenia mają charakter uniwersalny, dzięki czemu łatwo odnaleźć w nich cząstkę siebie. To właśnie ta uniwersalność sprawia, że nie chodzi o to, czy ją lubimy – ale o to, co w nas porusza. Trudno mówić o niej w kategoriach sympatii – to nośnik myśli i emocji, z którymi każdy czytelnik może się zmierzyć na własny sposób.

„Tak bardzo chciałam odsłonić swoje korzenie – skądś wypływać, czerpać z jakiegoś źródła, chociażby było nie wiem jak ciemne, jak odległe, być z jakiegoś miejsca, z jakichś ludzi i historii. Chciałam być jak inne nastolatki, które docierały do czegoś prawdziwego i pradawnego, do korzeni żydowskich, tatarskich, do wioskowych wiedźm i znachorek. Ja zaś nie dokopałam się do niczego, do zwałów żółtego piachu, gdzie tkwił korzeń perzu, z którego wyrastała ona. Najprostsza z prostych, najzwyklejsza ze zwykłych, ta, która przycupnęła w życiu na miedzy, byle to wszystko jakoś przeczekać”

Sploty to książka wymagająca, melancholijna i głęboko refleksyjna. Nie poleciłabym jej na „lekką lekturę do kawy” – to raczej tekst, który boli, wzrusza i zmusza do myślenia. O przemijaniu, rodzinie, miłości i samotności. O życiu – takim, jakie naprawdę jest. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć, choć nie jest to łatwa podróż.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Lekcje greki - Han Kang (recenzja)

     Kobieta, która straciła prawo do opieki nad dzieckiem, w wyniku traumy traci także zdolność mówienia. Mężczyzna wraca do Seulu po latach spędzonych w Niemczech. Świadomość zbliżającej się ślepoty staje się dla niego osobistą apokalipsą. Spotykają się na kursie starożytnej greki, szukając w nauce martwego języka narzędzia do porozumienia, które w realnym świecie wydaje się niemożliwe. Porozumiewają się. Nie poprzez dialogi – bo w tej książce praktycznie nie ma – ale przez greckie słowa, wspomnienia, narracje wewnętrzne, filozoficzne refleksje i głęboko osobiste świadectwa. 

    Proza i poezja przeplatają się tu w zmysłowy, niemal muzyczny sposób. Han Kang z ogromną wrażliwością podaje nam opowieść o języku – o jego sile, ale i kruchości. O tym, jak słowa potrafią łączyć, ale też ranić. Każde zdanie wydaje się być tu dopieszczone, nasycone emocją i znaczeniem.  To styl, który wymaga od czytelnika zawieszenia pośpiechu – jak przy czytaniu wiersza, gdzie znaczenie rodzi się między wersami.

  Nie jest to jednak książka „łatwa”. Narracja jest fragmentaryczna, momentami trudna do uchwycenia. Zmiany perspektywy, minimalizm, azjatycka poetyka – wszystko to sprawia, że trzeba czytać uważnie, powoli, bez pośpiechu. Ale ten wysiłek się opłaca. Bo ta historia – mimo że ledwie 200-stronicowa – niesie w sobie emocjonalny ładunek, jakiego nie mają niektóre kilkutomowe powieści. Han Kang nie proponuje czytelnikowi klasycznego zakończenia. Właściwie nie proponuje żadnego. Bo tu nie o puentę chodzi, ale o doświadczenie. To podróż w głąb człowieka – przez samotność, smutek, brak zrozumienia, ale też potrzebę bycia usłyszanym, zauważonym. 

    Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki – tak jak całej twórczości Han Kang, którą dopiero zaczynam odkrywać. To moje pierwsze spotkanie z jej prozą, ale już wiem, że nie ostatnie. Mam wrażenie, że jej pisanie to forma intymnego dialogu z czytelnikiem – cichego, delikatnego, ale niezwykle intensywnego. Na szczególne uznanie zasługuje również tłumaczka, która z ogromnym wyczuciem oddała subtelność lektury. Dzięki niej możemy doświadczyć tego, co najpiękniejsze w koreańskiej literaturze – emocji podanej w sposób oszczędny, ale głęboko poruszający. Jeśli cenisz literaturę, która wymaga skupienia, zanurzenia się w emocjach i refleksji – „Lekcje greki” są dla Ciebie. To historia, która nie daje się streścić i objąć w jeden kontekst, jest ponadczasowa. Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz – dla takich książek warto się zatrzymać.